Rhyd wstał wcześniej niż zwykle, bo tylko o tak kosmicznej porze mógł znaleźć czas dla siebie. Gdzieś w oddali już za chwilę miało wyłonić się piękne słoneczko, bawiące się serią barw. Mężczyzna przybył tu również z innego powodu. Chodziło o sen, który męczył go już od roku. Ciągle ten sam, chociaż czasami mógł wpłynąć na przebieg zdarzeń i dłużej posiedzieć z wilczycą. Z początku było to straszne i dziwne. Męczyło go to. Z biegiem miesięcy udało mu się jednak przywyknąć, a nawet nie mógł się już doczekać, aż ją ujrzy. Tej nocy było inaczej. Inne zakończenie bajki sprawiło, że musiał się wydostać z domu i przewietrzyć. Ubrał się w odpowiedni strój i ruszył biegiem w stronę latarni, gdzie miał swoją oazę spokoju. Wracając do zakończenia snu, to było to coś naprawdę strasznego. Magiczny sen przeistoczył się w koszmar, kiedy to nagle zza drzew wyłoniła się mroczna zamglona postać i zbliżyła się do waderki. Po chwili i ona stała się zamazaną zmorą, przybierającą krwiste odcienie. Rhyd obudził się z krzykiem. Bał się następnej nocy. Miał wrażenie, że kogoś stracił. Był szalony, wiedział o tym, ale do tego stopnia? Zdezorientowany rozpoczął rozgrzewkę, co chwilę atakowany blaskiem lampy z wysokiej wieży morskiej.
- Zapomnij. Zapomniałeś o Jamesie, to zapomnij i o tym. - Burknął. Wyłączył emocje. Chciałby móc je wyłączyć, więc czym się tak przejmował? Zrobił jeszcze dwuminutowy Skip C i ruszył maratonem przez niewysoki klif. Było ciemno, ale jakieś kontury widział, a i latarnia od czasu do czasu dawała o sobie znać. Nie miał więc obaw, że wkrótce ktoś wyłowi jego zwłoki.
- No to lecimy te 15 kilosów...